Forbes w styczniowym numerze zamieścił bardzo ciekawy artykuł o zmianach w Międzynarodowym Standardzie Rachunkowości odnośnie wyceny instrumentów finansowych. Oto jego fragmenty.
" Niespodzianka. Na początku listopada Deutsche Bank (DB) poinformował, że w trzecim kwartale uzyskał 414 mln euro zysku. Inwestorzy odetchnęli z ulgą. W końcu kondycja największej niemieckiej instytucji finansowej sporo mówiła o tym, w jakim stanie znajduje się największa gospodarka strefy euro. Akcje banku podskoczyły o 18 proc., choć wszyscy wiedzieli, że taki wynik był możliwy tylko dzięki dokonanej dwa tygodnie wcześniej zmianie dwóch standardów rachunkowości regulujących spo-soby wyceny instrumentów finansowych. Dzięki temu DB nie musiał dokonać odpisów na kwotę 845 mln euro, będących rezultatem przeceny na rynku instrumentów zabezpieczających ryzyko kredytowe. Do października, zgodnie z Między-narodowym Standardem Rachun-kowości oznaczonym numerem 39, firmy musiały wycenić swoje instrumenty finansowe - od derywatyw po zwykłe akcje - według wartości godziwej. To znaczy na kwotę, jaką w danej chwili jest gotowy zapłacić za nie rynek.
Do tej pory uważano, że pojęcie wartości godziwej jest najlepszym, najbardziej rzetelnym sposobem na przedstawienie sytuacji finansowej firmy. Ale na początku października SEC, a dwa tygodnie później Unia Europejska pozwoliły firmom przeklasyfikowywać aktywa poprzez zmianę ich przeznaczenia z instrumentów krótkoterminowych na instrumenty dostępne do sprzedaży. W rezultacie ewentualne straty na tych papierach przestały obciążać wynik finansowy wielu spółek.
Regulatorzy poluzowali dotychczasowe zasady, wierząc, że w ten sposób ochronią rynek przed negatywnym oddziaływaniem efektu niezrealizowanych strat pogłębiających globalny krach finansowy. Jednocześnie standardy rachunkowości, zamiast być mechanizmem pomiaru wartości spółek, same zaczęły ją kształtować. Inwestorzy byli zdezorientowani. Wielu z nich, podobnie jak audytorów, nie cieszy ten obrót sprawy.
- Bardziej od tego, ile spółkę kosztowało pozyskanie da-nego aktywa, inwestorzy chcą wiedzieć, ile ono będzie warte w przyszłości; chcą wycenić ryzyko w dynamicznie zmieniającym się otoczeniu biznesowym firmy. Najlepiej nadaje się do tego rynek - tłumaczy André Helin, prezes firmy audytorskiej BDO.
To się sprawdzało, dopóki rynek był płynny, przestało, kiedy inwestorzy spanikowali. Najbardziej było to widoczne na amerykańskim rynku sekurytyzacji kredytów, który był bezpośrednio powiązany z przyczyną całego kryzysu: finansowaniem klientów o obniżonej zdolności kredytowej. Inwestorzy poczuli się zdezorientowani, nikt nie był w stanie oszacować ryzyka takich papierów i na tym rynku popyt zamarł. Jeśli ktoś musiał robić tam transakcje, to - tak jak Merrill Lynch - w lipcu sprzedawał swoje pakiety kredytów strukturyzowanych po 22 proc. ich nominalnej wartości. Przy tym tracił nie tylko Merrill, ale wszyscy, którzy posiadali podobne instrumenty i musieli je wycenić według wartości godziwej. Takie same działania szybko przeniosły się na rynek akcji.
- Na rynku zawsze są jakieś tendencje, mody, humory, a to wszystko nasila się w czasach kryzysu. Dlatego teraz wyceniając aktywa, w większej mierze trzeba się oprzeć na wiedzy eksperckiej - mówi Sławomir Borkowski, dyrektor finansowy w funduszu GCDF.
Koncepcja nie jest nowa, od dawna ćwiczyły ją fundusze private equity. Ich przewaga tkwiła właśnie w tym, że nie musiały swoich spółek poddawać bieżącej wycenie inwestorów i mogły spokojnie realizować wcześniej założone długoterminowe cele inwestycyjne. Nawet kiedy w lipcu zeszłego roku na giełdę wchodził jeden z największych funduszy na świecie, Blackstone, jego szef Steve Schwarzman zapowiedział inwestorom, że znajdujące się w portfelu funduszu firmy będą wyceniane według oczekiwanego w przyszłości zwrotu z inwestycji, a nie wyceny rynkowej.
Z tego samego założenia wyszedł Konrad Jaskóła, prezes Polimeksu-Mostostal, który dwa lata temu przejął 66 procent akcji Energomontażu--Północ, i choć dziś za ten pa-kiet inwestorzy dają 118 mln zł, w księgach Polimeksu nadal są wycenione na 409 mln złotych. Zwracał na to uwagę audytor spółki, ale Jaskóła uz-nał, że nie widzi potrzeby robienia odpisu aktualizacyjnego. Jego zdaniem firma prze-prowadziła odpowiedni test na ewentualną utratę wartości Energomontażu, a przyjęte do wyceny założenia na razie w całości są realizowane. Podobnie było w przypadku wrocławskiego producenta mocowań Koelner. Audytor zwracał uwagę, że spółka zawyża wycenę zapasów przejętej w Szkocji firmy Rawlplug, a w przyszłości może być zmuszona do dokonania odpisów w związku z utratą wartości firmy.
- To był trudny moment, produkcja była zatrzymana, bo przenosiliśmy ją do Polski, ale operacja się udała, ryzyka już nie ma, tak więc zrobienie wtedy papierowego odpisu było niepotrzebne - tłumaczy Piotr Kopydłowski, dyrektor finansowy Koelnera."
"Jednak zmiany standardów wyceny instrumentów finansowych dla polskich spółek nie mają aż takiego znaczenia, ponieważ do tej pory nie generowały wielkich strat. Ważniejszym problemem niż drastyczna przecena wszelkiego rodzaju instrumentów finansowych na świecie było załamanie się w czerwcu cen ropy. Zdarzyło się to stosunkowo niedawno, ponad rok temu, po zmianie trendu na rynkach finansowych, dlatego Orlen i Lotos po raz pierwszy musiały się z tym zmierzyć dopiero w listopadzie, podsumowując wyniki trzeciego kwartału. Na poziomie zysku brutto Orlenowi udało się zarobić tylko 124 mln zł, wobec 611 mln zł w tym samym okresie rok wcześniej. Wszystko przez cykl rotacji zapasów, czyli ponad 40-dniowej różnicy między momentem faktycznego zakupu ropy a sprzedaniem jej klientowi na stacji benzynowej.
W sytuacji spadku cen ropy Orlen ciągle pozostaje z kupioną ponad miesiąc wcześniej droższą ropą. Dlatego spółka chwaliła się wynikiem operacyjnym według metody LIFO, czyli wyceny bieżącej produkcji po bieżącym koszcie ropy, tłumacząc, że w ten sposób widać efektywność firmy. Trudno się dziwić: zysk według LIFO wyniósł 440 mln zł i był lepszy od tego z trzeciego kwartału 2007 roku o 34 procent.
Pytanie więc, na ile inwestorzy mogą zaufać eksperckiej wiedzy zarządów spó-
łek, które starają się pokazywać swoje wyniki w jak najlepszym świetle. Na to nigdy nie będzie dobrej odpowiedzi, bo nawet korzystając z dotychczasowych standardów rachunkowości, spółki i tak potrafiły zupełnie inaczej zinterpretować wynik.
Boleśnie przekonali się o tym na przykład akcjonariusze deweloperskiej firmy Gant, która w 2007 r. wykazała zysk netto w wysokości 101 mln złotych. W wydanej w czerwcu opinii audytor Ernst & Young zwrócił jednak uwagę, że spółka nie rozliczyła transakcji objęcia akcji pracowniczych, która powinna obniżyć zysk o 57 mln złotych. Do tego doszły wątpliwości audytora dotyczące 30 mln zł zysku z przeszacowania wartości nieruchomości. Rok wcześniej na szczycie deweloperskiej hossy spółka wyceniła je na 40 mln zł, następnie zarząd dokonał odpisu aktualizacyjnego o 16 mln zł, by na koniec 2007 r. odwrócić ten odpis i wycenić te nieruchomości na 52 mln złotych. Ernst & Young nie był w stanie zweryfikować prawidłowości tych odpisów. Wreszcie audytor zakwestionował 15 mln zł zysku, które Gant uzyskał ze sprzedaży mieszkań, rozliczając je na podstawie stopnia realizacji projektu deweloperskiego, a nie faktycznego przekazania ich nabywcom.
Można powiedzieć, że to druzgocąca ocena sprawozdania finansowego, trudno się więc dzi-wić, że od początku roku kapitalizacja Gan-ta zmniejszyła się z 864 mln zł do 158 mln zł, a inwestorzy dostali kolejną lekcję z cyklu, ile zależy od właściwego stosowania standardów rachunkowości. Ale co mogli zrobić? Tego, jak firma dochodzi do swoich wyników, można szukać w notach do sprawozdania finan-sowego, ale nie wszyscy umieją je czytać, a poza tym spółka publikuje je tylko raz do roku."
Źródło: Forbes