Oto artykuł, który ukazał się w Dużym Formacie Gazety Wyborczej medialny akt wojny o spółkę Sfinks
Trudno ze mną wytrzymać, mam kryzys zaufania do ludzi i zamykam się w sobie. Straciłem ok.30 mln zł. Rozmowa z Tomaszem Morawskim, który stworzył sieć restauracji Sphinx
Do tej pory nie udzielał pan wywiadów. Dlaczego teraz wychodzi pan z cienia?
- Chciałbym przestrzec innych, by nie dali się wykorzystać.
Bo mamy czasy kryzysu, to jest dobry czas do wrogiego przejmowania spółek na giełdzie.
I pan stracił swoje dziecko - spółkę Sfinks. Ale przecież to pana wina.
- Bo?
Bo to pan oddał władzę w Sfinksie AmRestowi, do którego należą m.in. KFC i Pizza Hut. Najpierw stworzył pan z niczego sieć popularnych restauracji Sphinx, mamy ich teraz w Polsce już ponad 120, a potem pan je sprzedał największemu konkurentowi na rynku. Skąd więc to zaskoczenie?
- Jest cały mechanizm takiego przejmowania. Są firmy, które mają gotowe scenariusze prowadzące do osiągnięcia jednego celu - tym celem dla AmRestu był Sfinks. Co zrozumiałem dopiero teraz.
Historia sięga czasów, kiedy mieliśmy wejść na giełdę, czyli roku 2006. Przed wejściem na giełdę dostałem propozycję z biura maklerskiego, które opiekuje się AmRestem, by sprzedać im akcje. Wszystkie.
Nie zgodziłem się, bo sam chciałem rozwijać firmę właśnie poprzez zdobycie kapitału z giełdy. A poza tym byłoby to niezgodne z umową, jaką miałem z moim ówczesnym wspólnikiem funduszem Enterprise. Od razu odmówiłem, ale przyznam, że ta propozycja sprawiła mi przyjemność. Bo skoro taki potentat światowy notowany na giełdzie chce mnie wykupić, to znaczy, że mnie na rynku doceniają.
Potem weszliśmy na giełdę i następny kontakt to było krótkie spotkanie w warszawskim centrum handlowym Arkadia. Tam do Pizzy Hut zaprosił mnie na spotkanie prezes AmRestu Henry McGovern. Wtedy go poznałem. Ale nadal nie byłem skłonny do rozmów. I aż do początku ubiegłego roku była cisza. Dokładnie rok temu McGovern zadzwonił do mnie z propozycją spotkania. Przyjechał do mnie do Łodzi. Bardzo mu zależało. Aha, wcześniej, latem 2007 roku, zaczęły drastycznie i szybko spadać akcje Sfinksa. To było tak dziwne, nieuzasadnione, że złożyłem doniesienie do Komisji Nadzoru Finansowego, by sprawdziła, co się dzieje.
Chodziło panu po głowie, że ktoś manipuluje akcjami, by obniżyć wartość spółki?
- Zdecydowanie. Od razu skontaktowałem się z Henrym McGovernem i zapytałem, czy zna przyczyny nienaturalnie niskiego kursu akcji Sphinksa i czy być może ma z tym coś wspólnego. On zapewnił, że absolutnie nie.
Dlaczego przyszedł panu do głowy McGovern?
- Bo jedyną osobą, która mogłaby być zainteresowana spadkiem wartości firmy, jest ten, kto chce ją kupić. A tylko AmRest składał takie deklaracje.
Nie liczyłem wtedy, że McGovern się przyzna. Nadal zresztą nie wiem, czy to on stał wówczas za tym spadkiem, miałem tylko takie podejrzenia. Chciałem go jedynie ostrzec, że czuwam, że to jest nielegalne, że składam wniosek do Komisji. My wtedy nie byliśmy żadnymi wrogami, on robił swoje, a ja swoje.
Nie byliśmy też konkurentami na rynku, trochę inni klienci przychodzą do moich restauracji z pełną obsługą kelnerską, a inni do KFC czy Pizzy. Choć może AmRest uważał inaczej, bo zdarzało się, że kiedy chcieliśmy wynająć lokal dla Sphinksa w jakimś centrum handlowym, gdzie już była Pizza Hut, to okazało się, że oni w umowie zastrzegli, że to centrum nie może wynająć lokalu naszej sieci.
Że nie możecie z nimi sąsiadować.
- Tak, właśnie Sphinx, nie chodziło o jakąś inną restaurację.
Czy Komisja Nadzoru coś wykryła?
- Nie. No i rok temu McGovern przyjechał do mnie do Łodzi. Wtedy zaproponował mi swap, czyli zamianę akcji Sfinksa na akcje AmRestu.
Na czym miałby polegać ten interes?
- McGovern podporządkowałby sobie Sfinks SA i po takim przejęciu notowania AmRestu poszłyby w górę. A ja miałbym większą swobodę w dysponowaniu moim pakietem akcji.
Akcje Sfinksa mają małą płynność, więc trudniej się sprzedają. A do tego, jako główny akcjonariusz, miałem wtedy 46 proc. Sfinksa, nie mogłem swobodnie zarządzać swoim pakietem - każda moja transakcja była komentowana, oceniania z punktu widzenia wartości spółki itd.
Ta zamiana oznaczałaby co prawda, że stracę wpływ na Sfinksa, ale mogę znacznie swobodniej dysponować akcjami, czyli de facto swoim majątkiem.
Jednocześnie McGovern obiecywał mi wtedy stanowisko odpowiedzialnego w AmReście za restauracje tzw. casual dinnig, czyli te z pełną obsługą kelnerską. On miał zająć się fast
foodem. Czyli nadal miałbym wpływ na to, co dzieje się z siecią, którą stworzyłem. Ja nie byłem przeciwny temu, bo jak łączą się dwie firmy o podobnym zakresie działania, to jest to korzystne dla obu, występuje efekt synergii, spadają koszty itd. Sądziłem, że Sfinks na tym zyska.
Co mu pan wtedy odpowiedział na tę propozycję?
- Że to nie jest zły pomysł, ale parytet wymiany akcji za akcję jest dla mnie niekorzystny, bo oparty na kursie Sfinksa, który został sztucznie zaniżony. Właśnie tą spekulacją trwającą od lata 2007.
Jednym słowem nie byłem przeciwko fuzji, ale uważałem, że to nie jest dobry moment.
Po tej rozmowie do maja 2008 zapadła cisza. W maju byłem w Monte Carlo na wyścigu Formuły 1, bohaterem był Kubica. Przyjechał tam McGovern, dosłownie na chwilę.
Po co?
- Aby w spektakularnych okolicznościach oświadczyć mi, że kupił na giełdzie 5 proc. akcji Sfinksa.
Przestraszył pana?
- Zaskoczył. To było tylko 5 proc., zastanawiałem się, po co mu taki pakiet, i przyznam, że dał mi do myślenia. Już od paru tygodni w prasie pojawiały się informacje, że AmRest ma apetyt na Sfinksa. Te przecieki musiały pochodzić z AmRestu. A gdy McGovern przyznał, że kupił 5 proc., to spekulacje w prasie o przejęciu się nasiliły.
I wkrótce zrozumiałem, po co mu te 5 proc. Chyba w lipcu McGovern zadzwonił do mnie, że jeśli ja nie będę kontynuował sprzedaży akcji, to on zacznie sprzedawać te swoje 5 proc., bo nie jest zainteresowany posiadaniem tak małego pakietu. A jak zacznie sprzedawać, to akcje Sfinksa polecą w dół.
No trudno, to chwilowo polecą.
- Musi pani wiedzieć jeszcze jedno. On wiedział, bo zresztą sam mu to powiedziałem, że w 2007 roku kupiłem w Łodzi sporo nieruchomości.
I wydał pan kupę pieniędzy.
- Tak jest. Nie tylko wydałem, ale jeszcze zaciągnąłem kredyty pod akcje Sfinksa. McGovern wiedział więc, że jestem w trakcie dużych inwestycji i mam dość napiętą sytuację finansową.
Odpowiedziałem, że nie sprzedam akcji na tych warunkach. I McGovern zaczął rzeczywiście sprzedawać swoje 5 proc., choć trend na giełdzie był już spadający.
Czyli firma konkurująca kupuje 5 proc. jakiejś spółki po to, by za chwilę taniej sprzedać. Po co to robi, przecież nie dla zysku?
Po to, by wywrzeć na mnie presję i wymusić sprzedaż mojego pakietu. A przy małej płynności Sfinksa, co jest ważne, można mocno spekulować kursem.
I zrozumiał pan, że...
- ...on konsekwentnie zmierza do przejęcia Sfinksa. I że jeśli będę dalej się upierał i nie sprzedawał akcji, to przegram.
AmRest jest kapitałowo silniejszy i jest zdolny inwestować w niski kurs akcji takiej spółki jak Sfinks, nawet za cenę przynoszenia strat swoim własnym akcjonariuszom. Ja nie mam możliwości zawierania takich koalicji finansowych, żeby z nim walczyć.
Henry McGovern już mi kiedyś powiedział, że tak czy owak Sfinks będzie w AmReście.
Doszedłem do wniosku, że może nie warto walczyć z wiatrakami i dalej osłabiać Sfinksa. On dzwonił do mnie bez przerwy, dosłownie bez przerwy. Myślę, że jego sytuacja nie była komfortowa. Bo takie obniżanie kursu akcji kosztuje, i on, jeśli to robił, to spodziewał się kłopotów w swojej firmie i nie mógł się doczekać mojej decyzji. Można kupować drogo i sprzedawać tanio, ale tylko do czasu, kiedy wyczerpie się kapitał i cierpliwość akcjonariuszy.
Pewnego razu, w sierpniu, zadzwonił po raz kolejny. Zaprosił mnie do siebie, do Wrocławia. To mnie zdziwiło, bo nie ma takich zwyczajów, żeby spotykać się w interesach w domach prywatnych, przy kolacji. Teraz wiem, że w tym procesie przejmowania firmy to był etap, nazwijmy go tak, zdobywania zaufania, uśpienia czujności. Dom się do tego świetnie nadawał.
Kolacja przy świecach, którą sam przygotował, żona, zdjęcia dzieci, rodziny.
I zaczął mnie namawiać, abym sprzedał całość.
Jak namawiał?
- Potrzebowałem gotówki i byłem gotów sprzedać maksymalnie do 10 proc. swoich akcji, tak żeby zachować głos decydujący w spółce. W koń-cu się zgodziłem.
Przenocowałem we Wrocławiu i następnego dnia spotkałem się z prawnikiem AmRestu Dawidem Książczakiem. Rozmawialiśmy o ogłoszeniu wezwania na akcje Sfinksa i ustaliliśmy warunki transakcji pakietowej 10 proc. akcji.
Co to panu dawało?
- Zostawiałem sobie 36 proc., co przy rozproszonym akcjonariacie Sfinksa dawało mi nadal pakiet kontrolny. Ale kolacja we Wrocławiu zakończyła się apelem McGoverna, bym się dobrze zastanowił nad sprzedażą całości, bo jemu te 15 proc. niewiele daje, nie jest jego celem.
Zapytałem, ile mam czasu na zastanowienie. Dwa tygodnie. Po tym czasie doszedłem do wniosku, że być może to jest dobry moment na zaangażowanie się w nowy biznes i że sprzedam swój pakiet. A pieniądze uzyskane z akcji zainwestuję.
Po tych dwóch tygodniach on zadzwonił i spytał, tak po amerykańsku: Tomek, yes or no? Powiedziałem: yes.
To oznaczało, że sprzedaję całość - 36 proc. akcji po 19,40 zł za akcję.
I nagle okazało się, że panowie z AmRestu nie są przygotowani do tej transakcji, bo nie mają zgody Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Przy łączeniu dwóch dużych firm tej samej branży musi być zgoda UOKiK.
Okazało się że o tę zgodę nigdy nie wystąpili, a choć to formalność, to czeka się na nią dwa--trzy miesiące. To był element gry na czas.
Zyskali coś?
- Mówią tak: ogłosiliśmy wezwanie do kupna akcji, chcemy kupić wszystko, ale nie ma jeszcze zgody, więc nie możemy kupić całości, na początek kupimy tyle, ile możemy bez zgody UOKiK, czyli do 33 proc. Resztę dokupimy, jak będzie zgoda.
Mieli już 15 proc., czyli kupili od pana 18 proc.?
- Nie, mieli więcej, bo cały czas skupowali z ryn-ku, więc im brakowało 7-8 proc.
I jak pani pytała, kiedy popełniłem błąd, to właśnie tu jest ten moment. Bo nie zagwarantowałem sobie niczego na piśmie, nie zawarłem żadnej pisemnej umowy, że jak będzie zgoda UOKiK, to kupią za ustaloną cenę.
Jak to możliwe, że taki wytrawny biznesmen sprzedaje "na gębę"?
- W biznesie takie ustalenia mają sens. Na pewnym poziomie wiele rzeczy ustala się na zasadzie umowy dżentelmeńskiej i to działa. McGovern dał mi słowo honoru, że do transakcji dojdzie i że jest do niej przygotowany.
Mówił tak: po co wydawać pieniądze na prawników, zawierać opasłe umowy. Ty zadzwonisz na giełdę, powiesz, że sprzedajesz 7 czy 8 proc. akcji, my ogłosimy wezwanie i już. Po co nam formalności! A resztę kupimy po decyzji UOKiK. Byłeś u mnie w domu, wczoraj jedliśmy razem kolację, znasz moją żonę, nic się nie martw. Jesteśmy dżentelmenami. I'm man of honour - tak powiedział.
Kiedy pan się zorientował, że został wykiwany?
- Właściwie to już wiedziałem, że coś jest nie tak, od momentu, kiedy powiedzieli, że nie wystąpili o zgodę UOKiK. Przecież to jest firma, która przejęła już niejedną spółkę, ma świetnych prawników, zna przepisy, nie mogli o tym zapomnieć. Ale jakoś bardziej martwiłem się tym, że czas ucieka, a ja nie mogłem realizować przygotowanych wcześniej inwestycji. W oczach topniały zyski z tej operacji.
Zgodę UOKiK uzyskaliśmy 1 grudnia 2008.
Ale zanim to się stało, jeszcze w październiku McGovern, mając te 33 proc., czyli pakiet kontrol-ny, zwołał nadzwyczajne walne zgromadzenie akcjonariuszy, na którym odwołał radę nadzorczą, w tym mnie, czyli jej przewodniczącego.
Bez uprzedzenia?
- Nawet do mnie nie zadzwonił.
O walnym dowiedziałem się z komunikatu giełdowego. Więc odwołano starą radę i wybrano nową z McGovernem jako przewodniczącym. Zaraz potem nowa rada spotkała się z pracownikami spółki Sfinks, której siedziba jest w Łodzi. McGovern uspokajał, że to nie jest żadne wrogie przejęcie, nikt nie straci pracy. Ale by nadal pracować w Sfinksie, trzeba się przenieść do Wrocławia.
Podczas tych spotkań z pracownikami nadal podtrzymywał wersję, że AmRest kupi wszystkie akcje Sfinksa, w tym moje, jak tylko będzie zgoda UOKiK.
I co dalej?
- Otóż nowa rada nadzorcza wzywa zarząd Sfinksa, nazwijmy go "mój", bo powołany za moich czasów, do zawarcia umowy z zarządem
AmRestu na doradzanie przy zarządzaniu. Wartość tej umowy ma wynosić 7 proc. przychodów Sfinksa. "Mój" zarząd się na to nie zgodził, za co został natychmiast odwołany.
Zwrócili się do pana o pomoc?
- Nie, nie mieli nawet prawa mi o tym powiedzieć. Ale oczywiście dowiedziałem się o wszystkim i zaraz zadzwoniłem do McGoverna z pretensjami, jak mogą obarczać Sfinksa takimi kosztami. To go bardzo wkurzyło.
Powstał nowy zarząd, który 12 grudnia tę niekorzystną dla Sfinksa umowę z AmRestem podpisał. Szczegółów umowy nie znam, nikt ich nie zna. Jedynym sposobem, by je poznać, jest zmuszenie zarządu do przedstawienia jej na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy. To jest mój cel.
Podejrzewa pan zarząd o nieudolność?
- Nie, podejrzewam, że chodzi o wypływ gotówki ze Sfinksa. Proszę zobaczyć, co się stało. Mamy na polskim rynku gastronomicznym dwie konkurencyjne spółki giełdowe - Sfinks, który zarządza restauracjami Sphinx, Wook i Chłopskie Jadło, oraz AmRest, do którego należą m.in. KFC i Pizza Hut. AmRest kupuje pakiet kontrol-ny w Sfinksie i spośród swoich pracowników powołuje zarząd Sfinksa. A ten zarząd natychmiast podpisuje umowę, że będzie płacił zarządowi AmRestu aż 7 proc. przychodów Sfinksa za doradzanie przy zarządzaniu.
Tę umowę podpisano faktycznie między Am-Restem a AmRestem, ze szkodą dla Sfinksa.
Ja chcę tę umowę upublicznić, przedyskutować jej wartość dla spółki i dlatego postanowiłem zwołać nadzwyczajne walne zgromadzenie akcjonariuszy Sfinksa. Walne zostało wyznaczone na 18 lutego. Teraz jestem już zwykłym akcjonariuszem, no, może nie zwykłym, bo pokaźnym - mam 28 proc. udziałów w Sfinksie. Ale nie mam wpływu na kierowanie firmą.
Ale co się dzieje po 1 grudnia, kiedy przychodzi zgoda UOKiK?
- Od kiedy powołano nowy zarząd, McGovern przestał do mnie dzwonić. Ale jeszcze wcześniej zadzwonił chyba z Dubaju i powiedział, że jest kryzys, wszystko się zmieniło i on nie ma pieniędzy na kupno reszty moich udziałów.
Ja odpowiedziałem, że to nie mój problem, przecież zobowiązał się do kupna. On wówczas powiedział, że będzie próbował znaleźć kapitał.
Wtedy miał już swoją radę nadzorczą, ale zarząd był jeszcze stary. Po wymianie zarządu zadzwonił, że nie zamierza kupować moich udziałów. Bo firma nie ma tej wartości, jaką założył.
Czyli teraz nie ma pan już kontroli nad spółką, którą pan stworzył, nie ma pan pieniędzy ze sprzedaży udziałów, akcje spadają po niekorzystnych dla spółki komunikatach nowego zarządu. W ciągu jednego dnia nawet o 30 proc. Dziś są warte ok. 7-8 zł. Koniec gry?
- Absolutnie nie!
Jak był jeszcze "mój" zarząd, McGovern zadzwonił do prezesa i mówi: Leszek, bo on jest po amerykańsku ze wszystkimi na ty, ja chcę kupić resztę akcji, ale nie za tę cenę. Ogłoszę nowe wezwanie na kupno akcji w lutym 2009 roku po niższej cenie. Na co prezes mówi, że nowe wezwanie z inną ceną można ogłosić najwcześniej we wrześniu 2009, czyli po roku od poprzedniego wezwania. On był tak zaskoczony, że bez słowa rzucił słuchawkę.
On zawsze, jak coś go zaskakuje, to rzuca słuchawkę.
Czyli miał taki plan, by grać na zniżkę akcji, przeciągać i ogłosić nowe wezwanie, by zmusić mnie do sprzedaży po niższej cenie. To się nie uda w lutym, ale będzie możliwe we wrześniu. I nawet czas działa na jego korzyść, bo akcje mogą być jeszcze tańsze, jeśli spółka nadal będzie przedstawiać same złe informacje. A to nie jest trudne, jeżeli umiejętnie manipuluje się informacjami wychodzącymi ze spółki do mediów.
Co w tej sytuacji pan może zrobić?
- Chcę bronić wartości akcji, czyli muszę dążyć do zmiany zarządu w spółce - wymienić radę nadzorczą i powołać nowy zarząd na czele ze mną.
Ma pan taką siłę głosów, by to zrobić?
- Jeszcze nie, ale do walnego zostało trochę czasu. Do tego czasu chcę przekonać inwestorów, by mi zaufali i powierzyli kierowanie Sfinksem. Ja bronię naszego wspólnego majątku i naprawdę chcę dobrze dla tej firmy, a nie udaję, że chcę.
Nie zamierza pan skupować teraz akcji, by zwiększyć siłę swoich głosów?
- Oczywiście, że będę chciał powiększać udziały, by wygrać tę batalię.
Odbiera pan telefony od McGoverna?
- Nigdy.
Nigdy nie mówi się nigdy w biznesie.
- Dobrze, teraz nie odbieram.
Przedstawił pan pewien mechanizm przejmowania spółki. Popełnił pan błąd ewidentny, nie podpisując umowy na piś-mie z prawnikami, co oznacza, że tanio oddał pan swoją firmę. Ale czy w ogóle mógł pan zapobiec oddaniu kontroli innej spółce?
- Jak większe zwierzę postanawia zjeść mniejsze, to je zje. W pewnym momencie pogodziłem się ze swoją sytuacją, poczułem, że dalsza walka obarczona jest zbyt wielkim ryzykiem utraty wartości moich akcji, dlatego zdecydowałem się na sprzedaż.
Ale pan też przejmował inne firmy, choćby sieć restauracji Chłopskie Jadło?
- Nie, ja nie przejmowałem. To był pomysł mojego ówczesnego wspólnika - funduszu Enterprise Investors. Kiedy zarząd Sfinksa kupował Chłopskie Jadło, byłem szefem rady nadzorczej i głosowałem przeciwko tej decyzji. Zostałem przegłosowany.
To ode mnie kupowano różne firmy. Tyle że nigdy wcześniej nie były to firmy giełdowe, więc wszystko odbywało się na drodze negocjacji - warunków i ceny - zakończone podpisywaniem kontraktów z udziałem prawników.
Nigdy się nie spotkałem z taką grą jak teraz.
Ta historia odbiła się na pana życiu prywatnym?
- Cały czas się odbija. Trudno ze mną wytrzymać, mam kryzys zaufania do ludzi i zamykam się w sobie. Straciłem ok. 30 mln zł.
Mówi pan okropne rzeczy o prezesie AmRestu. Nie boi się pan oskarżeń o zniesławienie?
- Ja go jeszcze nie zacząłem zniesławiać.
Jeśli poseł Palikot może powiedzieć o prezydencie, że uważa go za chama, to ja mogę powiedzieć, że uważam McGoverna za oszusta.
To wszystko była gra, która daje na końcu satysfakcję wygrywającemu. Motywacje ludzi pokroju McGoverna polegają na tym, że oni niczego nie potrafią stworzyć, mogą więc tylko zabrać tym, co stworzyli.
W jakiej formie jest teraz Sfinks?
- Na pewno nie jest w tak złej, jak próbuje się to przedstawiać.
A na czym polega to, że nie jest w dobrej kondycji?
- Na skutek różnych złych decyzji, poczynając od kupna za 27 mln zł Chłopskiego Jadła, które na pewno nie było tyle warte, poprzez przeinwestowanie na rynkach czeskim i węgierskim, które obciążają firmę finansowo.
To źle, że wyszliście poza Polskę? Tu już chyba jesteście w każdym zakątku kraju.
- Nie. Nieprawidłowy był tylko sposób, w jakim to zostało zrobione. Ja sam bardzo naciskałem, by szukać innych rynków, ale bez nadmiernego ryzyka. Model restauracji Sfinksa polega na tym, że to są niezależne lokale, każdy jest takim familijnym biznesem, często zarządzanym przez małżeństwo, gdzie zwykle kobieta jest szefem.
Ciekawe.
- Więc chciałem wyjść za granicę, ale wiedziałem, że to jest ryzykowne, bo inne są gusta, przyzwyczajenia kulinarne i przepisy. Chciałem na początek otworzyć po jednej restauracji w innych krajach i obserwować je przez minimum rok. Bo restauracje mają swoją sezonowość - inny ruch jest latem, inny zimą, inny w weekendy itd. Chodziło o zebranie doświadczenia, zanim ruszymy z ekspansją. Ale ówczesny zarząd Sfinksa postanowił inaczej - wynajęli dwie restauracje na Węgrzech i sześć w Czechach. One zaczęły działać w styczniu 2008 roku i od początku nie były rentowne. Zdaje się, że w Czechach jest już coraz lepiej, ale generalnie to był błąd, który generował straty dla firmy.
Skąd pomysł otwierania restauracji? Lubi pan gotować?
- Nie, pojęcia o tym nie mam. Kiedy w 1995 roku otwierałem pierwszego Sfinksa w Łodzi, nie znałem się na gotowaniu ani na prowadzeniu restauracji. Chciałem pomóc koledze, który nie mógł znaleźć pracy. Miałem wtedy firmę, która zajmowała się przetwórstwem i eksportem do Holandii pieczarek. Moja przetwórnia mieściła się pod Poznaniem i była czwartą co do wielkości w Europie. Często bywałem w Holandii, gdzie chodziliśmy do restauracji z bliskowschodnią kuchnią. Bardzo mi się tam podobało. Więc jak ten kolega, który z pochodzenia był Kurdem, a z wykształcenia architektem, poprosił mnie o pomoc w znalezieniu pracy, to pomyślałem, że taka knajpa z orientalną kuchnią może być dobrym wyjściem. On miał przygotować menu według własnego uznania, ja zająłem się urządzeniem lokalu. Wysłałem go tylko na tydzień czy dwa do Holandii, na praktykę do restauracji. I to wszystko. On do dziś prowadzi tę restaurację.
Wszystkie kolejne lokale oparte były na tej samej zasadzie i z tym samym menu. Choć dziś trochę odeszliśmy od arabskości - mamy też kuchnię włoską, europejską. Ale nadal używamy bliskowschodnich przypraw, one są naszym znakiem firmowym.
A przyjaciele, znajomi? Nie radzili panu, co robić?
- Właśnie przyjaciele radzili, bym do zarządu brał ludzi z korporacji, profesjonalistów, bo oni dopiero dobrze pokierują firmą. To jest spółka giełdowa, poważna sprawa, ty sobie nie dasz rady, nie znasz wszystkich mechanizmów i procedur - tak mówili. No i wziąłem profesjonalistów z korporacji i jest to, co jest. Teraz po raz pierwszy chcę być prezesem zarządu, chcę udowodnić, że jestem lepszy niż wynajęci ludzie z zewnątrz. Jako twórca firmy będę dbał o jej biznes i rozwój, jako jeden z głównych akcjonariuszy najlepiej będę bronił dobrej wyceny akcji i pracował na rzecz wysokich zysków.
A jeśli pan przegra głosowanie na walnym?
- Ciągle będę miał prawo być w radzie nadzorczej z racji posiadanych udziałów i będę nadzorował pracę zarządu.
Nie spróbuje pan jakiegoś innego interesu?
- Na pewno. Coś w branży gastronomicznej.
Ma pan już konkretny pomysł?
- Tak.
Krystyna Naszkowska